Do Redakcji "Tygodnika Solidarność":
Drodzy moi. Przyznając mi zaszczytny tytuł "Człowieka roku 2000",
wyrządziliście mi ogromny honor, ale też wpędziliście mnie w pewien
dyskomfort psujący mi jasną ergo klarowną wizję mojego statusu. A było już
tak fajnie! Od wielu lat miałem bezapelacyjną i bezdyskusyjną pozycję
outsidera. Nigdy nie należałem do żadnej organizacji (nawet do związków
zawodowych), do żadnej koterii, do żadnego stowarzyszenia, do żadnego
"środowiska" czy innego zbiorowiska formalnego, co dawało mi poczucie
wolności, bez którego żyć nie umiem, nie chcę, i nie będę. W tzw.
"wyzwolonej Rzeczypospolitej", czyli od roku 1990, samo publicystyczne
mówienie prawdy prosto w ślepia każdemu kto zasłużył - i lewym i prawym -
spowodowało, że jestem znienawidzony (a co za tym idzie: medialnie zwalczany
lub ignorowany) przez wszystkie środowiska, wszystkie gangi, wszystkie
kamaryle i wszystkie strefy wpływów: przez lewicę i prawicę, przez rząd i
opozycję, przez "komuchów" i "solidaruchów", przez liberałów, pedałówi
innych wałów, przez feministki, michnistki i flecistki, przez TVP i TVN,
przez "Trybunę" i "Gazetę Polską", itd. itp. Jest to sytuacja,
o której - gdybym jej nie miał - marzyłbym, Raj Łysiaka. Wyście mi to
nadpsuli.
Zaczęliście to psujstwo już parę lat temu; był rok 1994 lub 1995, gdy
przeczytałem w "Tysolu" - w artykule pt. "Kult Łysiaka" - że
jestem, "Sumieniem Polaków". Poczułem się nieswojo. Gdy teraz zostałem
Waszym "Człowiekiem roku" - poczułem się dużo bardziej nieswojo. poczułem
również wdzięczność za to wyróżnienie - i całego serca jeszcze raz Wam
dziękuję, kochani - ale nie jest moim przeznaczeniem bywanie laureatem, tak
jak nigdy nie było moim wyborem zostawanie członkiem. Tymczasem dzięki Wam
coraz mocniej zaczynam czuć się członkiem Waszej redakcyjnej rodziny,
skupiającej tylu wyjątkowych ludzi spośród owej najmniejszej mniejszości,
która funkcjonuje między Tatrami, a Bałtykiem - mniejszości ludzi prawych i
odważnych, walczących ze Złem. "Tysol" jest dziś właściwie bez
konkurencji. Żadne inne polskie medium nie przeciwstawia się wszelkiemu
łajdactwu, wszelakiej niesprawiedliwości gangrenującej Polskę, wszelakiej
zbrodni, kultowi kłamstwa i chamstwa - równie mocno, równie bezkompromisowo,
równie śmiało i równie multiformalnie (honorem i humorem), co "Tygodnik
Solidarność". Mieć Wasz bastion za platformę wyrażania opinii kulturowych
czy politycznych - to frajda, więc korzystam z tego czasami. Ale miec
poczucie anektowania mnie przez Wasze (choć tak szlachetne) kółko - to
właśnie wspomniany dyskomfort, bo samotne wilki nie są zwolennikami
grupowego działania, wolą pojedyncze boje. (...)
(...) Pytany bywałem ostatnio: czemu nie widziano mnie na Targach Książki we
Frankfurcie lub na Kongresie Kultury Polskiej? Odpowiedzi jest tu kilka. Nie
byłem tam, bo te imprezy urządzają ludzie, dla których Łysiak to "bete noire":
postczerwoni tudzież różowi dyrygenci i beneficjenci żłobu
państwowo-kulturowego, którym nie straszna żadna zmiana rządu, systemu czy
też ustroju. W "Psach" Pasikowskiego weryfikowany przez komisję "odrodzonej
Rzeczypospolitej" gliniarz mówi do szefa owej komisji: "Czasy się zmieniają,
ale pan zawsze w komisjach!". Otóż to - czasy się zmieniają, reżimy się
zmieniają, nazwy się zmieniają - a Łysiak jest dla komisji zawsze "persona
non grata", bo nie zmieniają się manipulatorzy dyrygujący komisjami. Ci
"nowi", którzy doszli niedawno (dygnitarze AWS-u), podlizują się tamtym
"starym" bezwstydnie, używając hektolitrów wazeliny, byle tylko tolerowano
ich w "środowiskach" jako "ludzi kultury".
Druga odpowiedź brzmi: nie biorę udziału w takich spędach, bo rej wodzą tam
i pajacują tłumnie stare oraz nowe "elity kulturalne", obie paskudne, choć
każda inaczej. Te tradycyjne maja sumienia ulepione z łajna: całymi dekadami
czapkowały hersztom PZPR-u, czego żywym symbolem jest ów sędziwy, siwowłosy,
lekko przygarbiony, przemiły i przesławny aktor, którego pamiętamy z kronik
filmowych jak dziarsko i radośnie maszerował każdego 1 Maja przed trybuną
honorową, pozdrawiając "przywódców partyjnych i państwowych", a dzisiaj tak
samo czule klei się do każdej władzy, prezentując kamerom TVP pełną godności
maskę "moralnego autorytetu". Zaś nowe pseudo elity (których forpocztą jest
horda "ludzi mediów", bez krzty talentu i honoru, bez prawdziwej kultury i
tradycji, bez kindersztuby i prostolinijności) - mają łajnowate nie tylko
serca, lecz i mózgi, przez co rozumiem nuworyszowski pseudo intelekt. Ze
zwykłą sobie celnością pisał niedawno Rafał Ziemkiewicz: "Tu elitą nazywamy
gromady gwałtownie wyemancypowanych chamów. Ludzie o mentalnych
kwalifikacjach fornali nagle zostali porwani wiatrem historii ku wyżynom,
których nie pojmują, na których znaleźć się nie potrafią i po których
poruszają się jedynym dostępnym im tropizmem - kalkulując swoje nikczemne,
prywatne zyski i łącząc się, cham z chamem, w geszefciarskie koterie".
Wreszcie trzecia i bezwzględnie najważniejsza odpowiedź (dwie poprzednie są
podrzędne) brzmi: nigdy nie brałem i nie będę brał udziału w tych sabatach
lokajów i grafomanów, bo nigdy i nigdzie prawdziwa sztuka, prawdziwa
kultura, prawdziwa twórczość nie powstawały (nie startowały, nie rozwijały
się, nie funkcjonowały) dzięki kongresom, organizacjom, masowym imprezom et
cetera, tylko zawsze dzięki "wieżom z kości słoniowej", czyli duchowym
eremom - dzięki samotności. Zapytajcie Homera, Szekspira, Cervantesa,
Słowackiego, czy Herberta. Albo żonę Herberta - ona jeszcze żyje. Zapytał ją
pod koniec ubiegłego roku człowiek Michnika, J. Żakowski. Odpowiedziała: -
Można mieć kochanki, żonę, tysiące admiratorów, nawet oddanych przyjaciół, i
wciąż być samotnym. Taki właśnie był Zbyszek.
Taki był. Nawet wrednych "przyjaciół" pogonił (nie bacząc, że wypluwa
"wielkie nazwiska" - vide Miłosz i Michnik), i stał się człowiekiem
całkowicie bezkompromisowym (czyli całkowicie wolnym), za co jest dzisiaj
chłostany, także przez małżonkę, której pomaga w tym usłużnie "Gazeta
Wyborcza". Pani Herbertowa skarży się na męża raz za razem, udzielając
tego wywiadu, a puentując ubolewa: - Jego zasady były bezlitosne. Dlatego
był samotny.
Proszę Pani - zasady człowieka honoru albo są bezlitosne, albo to nie jest
człowiek honoru. Tak jak mówił cesarz Napoleon: "Honor wyklucza zawieranie z
nim kompromisów". Ja zaś dodam, że wilka nie można oswoić - można go tylko
odstrzelić. Po śmierci Herberta jego odstrzeliwaniem zajmuje się z
makabryczną wprost pasja i regularnością "Gaduła Wyrodna", czego kolejnym
dowodem jest wspomniany wywiad. wywiad haniebny, nie można go więc skwitować
za pomocą kilku zdań. W następnym numerze "Tysola" poświęcę mu cały
artykuł. Będę tym tekstem bronił dobrego imienia poety, który czyniąc mnie
swoim pojedynkowym sekundantem, dał mi do tego prawo. Jeden ze swych
cudownych wierszy Herbert zaczął od słów:
"Ponieważ żyli prawem wilka..."
Waldemar
Łysiak
19 stycznia 2001 |